Witam. Niestety tylko do nowego roku na eltenie będę potem niestety to holerne starostwo zarządało zwrotu kompa niestety. To słuchowisko które ukarze się 24 grudnia będzie ostatnim. Tatko spróbuje za walczyć ale no cóż.
Autor: rafalko112
walka z hyper tarboo
trailer słuchowiska
moja walka zbyronem
proźba
wytłumaczyli przyczynę owych klęsk i zjawisk. Pewien Ts’ai Jung odpisał śmiało, że plaga robactwa i zmiana płci wśród ptactwa wskazują na to, że sprawami państwa kieruje najwyraźniej jakaś niemęska ręka.
Cesarz odczytał to pismo wzdychając ciężko, a główny eunuch Ts’ao Tsie, który stał za tronem, z trwogą patrzył na niezadowolenie cesarza. Przypadkiem udało mu się przeczytać ów dokument i zaraz powtórzył treść swoim towarzyszom, toteż niebawem rzucono na Ts’ai Junga poważne oskarżenie i usunięto go z dworu, tak że musiał odjechać do swej wiejskiej posiadłości, co jeszcze bardziej rozzuchwaliło eunuchów. Kilku z nich, prześcigając się wzajem w podłościach i niecnych uczynkach, utworzyło Związek Dziesięciu, a Czang Żang do tego nawet stopnia pozyskał sobie względy cesarza, iż został najbliższym jego doradcą, najbardziej szanowanym i zaufanym, i cesarz nazywał go „Ojczulkiem”.
Tak oto jedna zmiana następowała po drugiej, działo się coraz gorzej i wreszcie kraj stanął w obliczu buntu, który wezbrał niczym fala.
Żyła wówczas w Tsiilu pewna rodzina Czangów, a trzej synowie tej rodziny nosili imiona: Tsio, Pao i Liang. Najstarszy z nich nie zdał egzaminów i zajmował się leczeniem chorych. Pewnego razu, gdy zbierał zioła w lesie, napotkał starca o szlachetnym wyglądzie, żywych oczach i czerstwej twarzy, kt
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O tym, jak Tripitaka nie wyrzekł się
swego stanu
i jak czterech świętych pielgrzymów wystawiono na próbę.
W tym rozdziale dowiemy się, że ci, co szli po święte księgi, nie zrzekli się
zadania,
którego się
podjęli. Mistrz oraz jego uczniowie, pojąwszy istotę
odwiecznej prawdy i odrzuciwszy
pęta świeckiego życia na ziemi, przedostali się
przez Morze Nieszczęść
i Rzekę
Płynącego
Piasku i pokonując wielkie przeszkody, podążali ciągle przed siebie drogą
wiodącą
na
Zachód. Przemierzali czerniejące w dali góry i modre ruczaje. Wokoło nich, jak okiem
sięgnąć, ciągnęły się
bezkresne łąki pokryte wzorzystym kobiercem dzikich traw i świeżego
kwiecia. Czas płynął szybko i niebawem nadeszła jesień.
Liście purpurą
spowiły stoki gór,
Żółte ich płatki zwiewał wieczorny wiatr.
Nieczęsto się
dawał słyszeć
cykad szum,
Smutne myśli przywodził swym graniem świerszcz.
W dali czerniał zwiędnięty lotosu kwiat.
Pomarańcze biły salwą
złotych kul,
Po niebie sunął żurawi długi klucz,
Czarne ich punkty biegły po błękitu kres.
Gdy tak wędrowali na Zachód, nawet się
nie spostrzegli, jak zapadł zmierzch.
— Uczniowie moi — odezwał się
Tripitaka — robi się
ciemno. Gdzie się
zatrzymamy
na nocleg?
— Chyba pytanie twoje, mistrzu, jest nie na miejscu — zwrócił mu uwagę
Wędrowiec,
czyli Król Małp, który towarzyszył mnichowi w wyprawie po święte księgi. — Przecież
prawdziwy mnich winien posilać
się
pod gołym niebem, a snu zażywać
w poświacie księżyca,
nie zważając na poranny chłód i szron. Każde miejsce na ziemi winno być
mu domem. Nie
wypada więc pytać, gdzie się
na nocleg zatrzymamy.
— Oj, starszy bracie — rzekł na to wieprzek Czu Pa-tsie — tobie przynajmniej lekko
jest wędrować, bo niczego nie dźwigasz. Nic cię
nie obchodzi, że inni padają
ze zmęczenia.
Od kiedy przeprawiliśmy się
przez Rzekę
Płynącego Piasku, przez cały czas wspinamy się
na
szczyty, szukamy przełęczy, a ja dźwigam na ramionach wielkie ciężary. To wcale nie jest
takie łatwe. Musimy koniecznie rozejrzeć
się
za jakimś
domostwem, poprosić
o miskę
strawy
i coś
do picia, by ugasić
pragnienie. Trzeba nabraćświeżych sił. To będzie miało jakiś
sens.
— Głupi jesteś
i tyle — odparł na to Wędrowiec. — Gadasz, jakbyś
zamierzał powetować
sobie poniesione straty. Chyba już
nigdy więcej nie uda ci siężyć
tak dostatnio i
beztrosko, jak kiedyś
w wiosce rodu Kao. Wtedy wałkoniłeś
się
tylko i nawet przez myśl ci
nie przeszło, żeby zabiegać
o wyższy rodzaj szczęścia. Teraz, jeśli naprawdę
zamierzasz
zostać
kiedyś
buddyjskim mnichem, musisz przecierpieć
trudy wędrówki i związane z tym
niedostatki. Tylko w takim wypadku będziesz się
mógł uważać
za ucznia naszego mistrza
Tripitaki.
— Drogi bracie — zawołał Czu Pa-tsie — popatrz tylko, jakie te toboły są
ciężkie.
— Bracie — wyjaśnił mu Wędrowiec — odkąd ty i Piaskowy Mnich Sza-seng przyłączyliście
się
do nas, żeby udać
się
w pielgrzymkę
na Zachód, nie potrzebowałem już
niczego
więcej dźwigać. Skąd więc mogę
wiedzieć, czy rzeczywiście są
takie ciężkie?
— Popatrz tylko i policz, starszy bracie — zaczął Czu Pa-tsie:
Cztery wielkie toboły w maty owinięte,
Wzdłuż
i wszerz je oplata osiem sznurów mocnych,
Parasol też
dla cienia i od deszczu dźwigam
I kilka zgrzebnych derek od przymrozków nocnych.
Drąg od nosideł z ramion mi się
ześlizguje,
To znów w barki się
wpija niczym strzał groty,
Krocząc, co chwila na lasce mniszej się
wspieram,
Płaszcz z wikliny niosę
na wypadek słoty.
Tyle tych rzeczy. Muszę
je od rana do wieczora, całymi dniami nosić. Czy tylko ty
jesteś
uczniem naszego mistrza, a ja mam służyć
wam za tragarza?
— Oj, głuptasie, głuptasie — roześmiał się
Wędrowiec. — Komu takie rzeczy opowiadasz?
— Tobie, mój starszy bracie, właśnie tobie — odpowiedział zagniewany wieprzek.
— Pod zły adres się
z tymi żalami wybrałeś
— rzekł mu na to Wędrowiec, który naprawdę
nazywał się
Sun Wu-k'ung i był słynnym królem małp. — Do moich obowiązków należy
tylko pilnowanie, żeby naszemu mistrzowi nic złego się
nie przytrafiło, a ty i Sza-seng macie
pod opieką
tobołki i konia. Jeżeli się
będziecie lenić, to przyłożę
wam tążelaznążerdzią
po
gnatach…
— Bracie, tylko nie mów o biciu — przerwał mu wystraszony Czu Pa-tsie — przecież
w ten sposób zadałbyś
gwałt bliźniemu, a to się
nie godzi prawdziwemu wyznawcy Buddy.
Wiemy, że z natury jesteś
wyniosły i dumny, a więc na pewno byś
się
nie zgodził nawet przez
chwilę
ponieść
nasze bagaże. Spójrz jednak na konia, którego dosiada nasz mistrz. Taki silny,
odkarmiony rumak, a niesie na grzbiecie tylko chudzieńkiego mnicha. Gdybyś
przyzwolił, to
byśmy załadowali nasze rzeczy na konia. A wtedy byś
pokazał, że naprawdę
jesteś
nam bratem.
— Powiadasz, że on jest tylko koniem — rzekł spokojnie Wędrowiec. — Ale to nie jest
zwyczajny koń. Kiedyś
był on synem Króla Smoków Zachodniego Morza, Ao-żunga. Zwano
go również
trzecim następcą
tronu króla smoków. Tylko dlatego, że zaprószył ogień
w pałacu
i spalił cudowne ojcowskie perły, rodzic oskarżył go o naruszenie zasad powinności synowskiej
i praw nieba. Od niechybnej śmierci uratowała go litościwa bodhisattwa Kuan-in.
Długo potem czekał w Wąwozie Orlej Zgryzoty na przybycie naszego mistrza. W końcu
pojawiła się
sama bodhisattwa, która uwolniła go od pokrywających jego ciało łusek i rogów
na głowie, wyjęła mu z paszczy perłę
mądrości i dopiero wtedy przemienił się
w konia.
Pokłonił się
naszemu mistrzowi i wyraził pragnienie udania się
z nim na Zachód, żeby oddać
cześć
Wielkiemu Buddzie. To jego osobista zasługa i poświęcenie. Nie waż
się
go czepiać.
— Czy to naprawdę
jest smok, starszy bracie? — zapytał Sza-seng, gdy do uszu jego
dobiegły strzępki rozmowy.
— Tak, rzeczywiście był on kiedyś
smokiem — odparł Wędrowiec.
— Drogi bracie — odezwał się
znowu Czu Pa-tsie — słyszałem gdzieś, że dawniej ludzie
mówili, jakoby „smok potrafił wydmuchiwać
chmury i rozścielać
mgły, ryć
i spulchniać
ziemię, i wznosić
ku niebu tumany piasku, znał sposoby na rozbijanie i kruszenie szczytów
górskich, tajemniczą
siłą
cofał wody rzek i wzburzał fale na morzach”. Skoro ma tyle siły,
dlaczego teraz się
wlecze powolutku?
— Jeśli chcesz, żeby biegł szybciej, to popatrz tylko, zaraz go trochę
popędzę.
Jakże zręczny był Wielki Mędrzec Sun Wu-k'ung! Machnął nad głową
złotążerdzią
raz
i drugi i w jednej chwili na niebie pojawiły się
tysiące barwnych, różowiutkich chmurek. Koń
ujrzawszy nad łbem olbrzymiążerdź, w obawie, że spadnie mu na grzbiet, wystraszony pode
rwał wszystkie cztery kopyta i pomknął przed siebie jak błyskawica. Mnich był za słaby i nie
mógł utrzymać
na wodzy rozszalałego rumaka. Koń
szarpnął gwałtownie i pogalopował na
szczyt góry nad skraj przepaści. Wtedy dopiero zwolnił kroku i w końcu się
zatrzymał.
Wystraszony nagłym zrywem konia mistrz, z trudnością
łapiąc oddech, powoli przychodził
do siebie. W końcu uniósł głowę
i w oddali przed sobą
dostrzegł sosnowy zagajnik, a
pośród drzew kilka okazałych domostw.
Bramy obejść
smutkiem spowiły cyprysy zielone,
Domy do sinych skal przylgnęły, jakby przytulone,
Na boku sosny tajemniczo szepczą
między sobą,
Bambusów okazałe kępy służą
im ozdobą.
U płotu szron utrwalił dzikich chryzantem urodę,
Przy mostku storczyki bladym rumieńcem kraszą
wodę,
Z oddali cudnie się
bielą
gliniane domów ściany,
A każdy z nich otoczon murem z cegły wypalanej.
Choć
jednak zbudowano je tak bardzo okazale,
Dziwną
pustką
i ciszą
zieją
ich przestronne sale,
Mieszkańców nie widać, choćby wzrok wytężać
z daleka,.
Nawet krów i ptactwa tu nie ma, nawet pies nie zaszczeka.
Gdy mistrz, ściągnąwszy wodze, patrzył na przepiękny widok roztaczający się
przed
jego oczyma, Sun Wu-k'ung i jego bracia dołączyli do niego.
— Koń
cię
nie zrzucił, mistrzu? — zapytał z troską
w głosie Sun Wu-k'ung.
— Ty przebrzydły małpiszonie! — krzyknął rozzłoszczony mnich. — Tak wystraszyłeś
mi konia, iż
dziw bierze, że się
utrzymałem na jego grzbiecie.
— Nie krzycz na mnie, mistrzu — rzekł z uśmiechem na twarzy Wędrowiec — to
wszystko przez Czu Pa-tsie. Powiedział mi, że koń
człapie powoli, a więc pogoniłem go
trochę.
Głuptas Czu, chcąc dognać
konia, musiał pobiec trochę
szybciej i tak się
zasapał, że
tchu nie mógł złapać. W końcu wydusił z siebie zagniewany:
— Już
mam dość
tego wszystkiego. Koniec. Spójrz tylko na mój brzuch. Nogi się
pode
mną
uginają. Jeszcze na dodatek mam te ciężkie nosidła, które z ledwością
mogę
udźwignąć,
a ty każesz mi pędzić
za koniem.
— No i cóż, moi uczniowie — rzekł mnich, — Spójrzcie tylko w tamtą
stronę. Widać
jakieś
domostwo. Poprosimy o nocleg.
Gdy Sun Wu-k'ung usłyszał te słowa, szybko zadarł głowę, strzelił wzrokiem w niebo i
przez kilka chwil uważnie się
przyglądał. W końcu dostrzegł kilka tęczowych obłoków, które
delikatną, przejrzystą
zasłoną
spowijały leżące przed nimi domostwo. Władca małp poznał, że
jest to miejsce wyznaczone im przez samego Buddę, ale nie śmiał ujawniać
przed mnichem
tajemnicy niebios i tylko pośpiesznie zgodził się
z jej propozycją.
— Dobrze, świetnie, chodźmy tam przenocować.
Mistrz szybko zsunął się
z konia. Przed nimi wznosiła się
wysoka brama domostwa,
pokryta rzeźbami zwisających lotosów i trąb słoni. Sza-seng z ulgą
zdjął z ramion nosidła.
— Ten dom z pewnością
należy do zamożnych ludzi — rzekł z przekonaniem Czu Patsie.
Wędrowiec już
chciał wejść
do środka, ale Tripitaka go powstrzymał.
— Nie wchodź
jeszcze — powiedział — zarówno ty, jak i ja jesteśmy mnichami, a więc
powinniśmy unikać
wzbudzania podejrzeń. Nie można tak bez pytania wchodzić. Poczekamy,
aż
ktoś
wyjdzie z domu, i zwrócimy się
z prośbą
o nocleg. Dopiero wtedy będziemy mogli
wejść
do środka.
Czu Pa-tsie uwiązał konia, a sam oparł się
o mur. Tripitaka przysiadł na kamieniu, a
Sun Wu-k'ung i Sza-seng usadowili się
na podmurówce domu przy bramie. Minęło sporo
czasu, a nikt się
nie pokazywał. Wędrowiec zaczął się
już
denerwować. Zeskoczył z podmurówki
i wsunął głowę
przez uchyloną
bramę, rozglądając się
na wszystkie strony.
Południowe skrzydło domostwa zajmowały trzy wielkie sale. Zasłony we wszystkich
drzwiach podciągnięte były do góry. Na ramie ustawionej przed najbliższymi drzwiami
rozwieszono podłużny obraz przedstawiający góry — symbol długowieczności — i morze —
oznakę
bezmiaru Szczęścia, po bokach zaś
znajdowały się
dwa filary kryte złotą
laką. Nalepiono
na nich czerwone wstęgi papieru z dwuwierszem wypisanym złotymi znakami:
Wieczorem przy mostku fruwają
jedwabiste puszki wierzby,
Wiosną
na dziedzińcu pełno śnieżnego kwiecia wonnej śliwy.
Pomiędzy filarami stał niewielki, połyskujący czarną
laką
stolik, a na nim stara kadzielnica
z brązu w kształcie straszliwego potwora. Przed stolikiem ustawiono sześć
krzeseł. Po
obu stronach wisiały na ścianach obrazy przedstawiające cztery pory roku.
Gdy Wędrowiec ukradkiem przyglądał się
temu wszystkiemu, nagle z wewnętrznych
komnat domostwa dał się
słyszeć
odgłos kroków i wkrótce pojawiła się
kobieta, niemłoda już,
ale i niezbyt stara.
— Kto tu jest? — zapytała miękkim, delikatnym głosem. — Kto wtargnął do domu
biednej wdowy?
Wielki Mędrzec, bo tak kazał siebie kiedyś
nazywać
król małp, Sun Wu-k'ung, pośpiesznie
kłaniając się
i pozdrawiając panią
domu, uprzejmie się
przedstawił.
— Ja, niegodny mnich, przybywam z krainy T'angów, która leży na wschodzie tej
ziemi. Udaję
się
na Zachód, żeby pokłonić
się
Wszechmocnemu Buddzie i wybłagać
u niego
święte księgi. Jest nas czterech. Ponieważ
właśnie mijaliśmy wasz wspaniały dom, pani, gdy
zapadł zmierzch, weszliśmy więc tutaj, żeby poprosić
o nocleg.
Kobieta uśmiechnęła się
i zaczęła zapraszać
pielgrzymów do środka.
— A gdzież
jest twój mistrz? Gdzie pozostała trójka? Proszę, przyprowadzić
ich tutaj.
Wędrowiec zawołał wtedy na cały głos:
— Mistrzu, proszą
was, żebyście weszli do środka.
Wówczas Tripitaka, wieprzek Czu Pa-tsie i ciągnący za uzdę
konia Piaskowy Mnich
Sza-seng z nosidłami na ramionach pojawili się
na dziedzińcu domostwa. Kobieta wyszła na
dwór, żeby ich powitać. Czu Pa-tsie ukradkiem spoglądał na nią
pożądliwym wzrokiem.
Chcielibyście się
zapewne dowiedzieć, jak była odziana?
Szkarłatną
nicią
w zdobne wzory ukraszony,
Jedwabny kaftan w zieleni skrywa ramiona,
Z żółtego brokatu spódnica po królewsku
Łabędzich piór bielą
rozkosznie przystrojona,
Stopy w maleńkich pantofelkach na koturnie
Jakby nieziemską
zjawę
wznosiły wysoko.
Pukle kruczych włosów pod czarnym muślinem
Każdego, kto ją
ujrzał, przyciągają
oko.
Niby smoki radośnie w uścisku splecione,
Tajemną
czernią
przy smukłej szyi się
mienią.
Grzebień
z kości słoniowej we włosach błyska
Subtelnej inkrustacji świeżutką
zielenią.
Ukosem dwie szpilki ozdobne we włosach
Zatknęła, a każdą
ze szczerego złota
W misternym kształcie feniksa nad czołem upięła
Składającego pióra we wspaniałych splotach.
Z uszu kolczyki cudnych pereł się
zwieszają,
Pudru i różu próżno szukać
na jej twarzy,
Ponętną
urodą, która jej może dorównać?
Którą
wrodzonym wdziękiem los tak hojnie obdarzył?
Kobieta na widok trzech dalszych pielgrzymów bardzo się
ucieszyła i pokłoniwszy się
im, jak kazał zwyczaj, zaprosiła do środka. Gdy ceremonia powitania z każdym z przybyszów
z osobna dobiegła końca, zaprosiła gości, by zechcieli usiąść, i dała znak, by wniesiono herbatę.
Zza parawanu pojawiła się
młodziutka służebna z włosami zaplecionymi we wspaniały
warkocz. Dziewczyna wniosła tacę
ze szczerego złota, na której wonna herbata w czarkach z
białego nefrytu wydawała przyjemne ciepło, a rzadkie owoce na drugiej tacy wypełniały salę
tajemnym aromatem. Kobieta bez skrępowania odwinęła barwne rękawy kaftana, odsłaniając
drobne, delikatne dłonie podobne pędom bambusa. Brała w nie jedną
po drugiej nefrytowe
czarki, nalewała herbatę
i z lekkim ukłonem podawała gościom. Gdy ugasili pragnienie,
gospodyni zaprosiła wszystkich do stołu na wieczerzę.
— Wybacz, droga nasza dobrodziejko — uprzejmie .zapytał Tripitaka składając dłonie
— jak brzmi twoje czcigodne nazwisko i jak się
nazywa to cudowne miejsce, które wybrałaś
na swoją
siedzibę?
— Znajduje się
na ziemi zwanej Błogosławionym Okręgiem Zachodniego Wołu.
Pochodzę
z rodu Kia, a mąż
mój nosił nazwisko Ma. W młodości doświadczyłam wiele nieszczęść.
Rodzice umarli, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem, i razem z mężem przejęliśmy
dziedzictwo naszych przodków. Majątku mieliśmy z dziesięć
tysięcy sznurów monet i z tysiąc
hektarów urodzajnej ziemi. Nie sądzonym nam jednak było mieć
syna. Mężowi powiłam
tylko trzy córki. Przed dwoma laty spadło na mnie wielkie nieszczęście, gdyż
zmarł mój mąż
i
zostałam wdową. W tym roku właśnie zakończył się
okres żałoby. Cała ziemia i majątek
pójdą
na marne, gdyż
nie mamy żadnych krewnych, ani bliższej, ani dalszej rodziny. Wszystko
to pozostaje na mojej biednej głowie i moich córek. Chciałam po raz drugi wyjść
za mąż,
ale szkoda mi było rozstawać
się
z moim majątkiem. Jak dobrze się
złożyło, że ty, mistrzu, do
nas zawitałeś
i że razem z uczniami jest was czterech. Nas też
jest cztery i chciałybyśmy mieć
mężów bez potrzeby porzucania domu. Akurat byśmy z wami utworzyły cztery dobrane pary.
Nie wiem tylko, co wasza wielebność
o tym sądzi.
Tripitaka usłyszawszy te słowa nagle zaczął się
zachowywać, jak gdyby był głuchoniemy.
Przymknął powieki i pogrążył się
w błogim zamyśleniu. Zapanowała cisza. Z ust mistrza
nie wydostało się
arii jedno słowo odpowiedzi.
— Mamy ponad trzysta morgów nawodnionych pól — ciągnęła dalej kobieta — ponad
sto razy tyle zwykłych pól uprawnych i tyleż
sadów z drzewami owocowymi w górach.
Oprócz tego w majątku naszym mamy ponad tysiąc bawołów, wiele mułów i koni, a świń
i
owiec nawet nikt zliczyć
nie jest w stanie. Poza tym we wszystkich stronach rozrzuconych
jest chyba z siedemdziesiąt folwarków i zagród. Ziarna mamy takie ilości, że byśmy go nie
zużyli nawet przez osiem, dziewięć
lat. Jedwabiu i innych materii starczyłoby nam na dobre
dziesięć
lat, a złota i srebra chyba do końca życia. Ale po cóż
mówić
o tych złotych upiększeniach,
które niby brokatową
zasłoną
zakrywają
naturalną
urodę
wiosny! Jeśli więc ty, mistrzu,
i twoi uczniowie zechcielibyście zmienić
swoje zamiary i pozostać
na stałe w tym biednym
domu, jako nasi mężowie, na pewno wszystkie wasze pragnienia by się
spełniły. Żylibyście w
dostatku i wielkim szczęściu. Czyż
to nie lepsze, niż
narażać
się
na wielkie niewygody i niebezpieczeństwa
w czasie wędrówki na Zachód?
Tripitaka nadal trwał w otępieniu i nie odzywał się
ani słowem.
— Urodziłam się
trzeciego dnia trzeciego miesiąca w godzinie smoka. Mąż
mój był o
trzy lata starszy — kobieta nie stropiona milczeniem mistrza mówiła dalej: — Mam teraz
czterdzieści pięć
lat. Najstarsza córka ma na imię
Czen-czen i liczy sobie już
dwadzieścia
wiosen; na drugą, osiemnastolatkę, wołają
Aj-aj, a najmłodszą, która skończyła dopiero
szesnaście lat, zwą
Lien-lien. Żadnej z córek jeszcze nie przyrzekłam nikomu za żonę. Ja nie
jestem piękna, ale córkom los nie poskąpił urody. A ponadto po mistrzowsku władają
igłą
i
nitką. Nie ma nic takiego, czego by nie potrafiły uszyć
lub wyhaftować. Ponieważ
zmężem
nie mieliśmy upragnionego syna, więc córki wychowywaliśmy jak chłopców. Już
od najmłodszych
lat uczyły się
czytać
konfucjańskie księgi. Potrafią
także recytować
poezję
i układać
dwuwiersze do rymu. Mimo że życie pędzimy w takiej zapadłej górskiej wiosce, wcale nie
brakuje nam ogłady. Sądzę, że razem z wami, czcigodni mnisi, stworzylibyśmy wspaniałe
pary. Jeśli tylko zechcecie porzucić
wasz mniszy, stan, zapuścicie znów długie włosy i staniecie
się
panami tego domu, ramiona wasze pokryją
szaty z delikatnych jedwabnych materii. To
chyba lepsze, niż
chodzić
po świecie z glinianą
jałmużniczą
miską, odzianym na czarno, w
słomianych sandałach i w kapeluszu z bambusowych twardych liści.
Tripitaka, siedząc nadal na honorowym miejscu, wyglądał jak mały chłopczyna, skulony
ze strachu przed piorunami, albo raczej jak żaba w strumieniach ulewnego deszczu. Był po
prostu wstrząśnięty usłyszaną
propozycją. Przewracając białkami oczu znieruchomiał z głową
odrzuconą
do tyłu.
Tymczasem Czu Pa-tsie, usłyszawszy o bogactwie, zacności i urodzie córek pani domu,
nie mógł pohamować
zniecierpliwienia. Przez cały czas siedział na krześle jak na szpilkach,
to przechylał się
w prawo, to znów w lewo i w żaden sposób nie mógł już
dłużej znieść
milczenia swego mistrza.
W końcu podsunął się
do niego, pociągnął za rękaw i powiedział z wymówką
w głosie:
— Mistrzu, dlaczego z takim lekceważeniem odnosisz się
do propozycji tej kobiety?
Wydaje mi się, że jej pomysł jest całkiem do rzeczy.
Tripitaka gwałtownie poderwał głowę
i ze wstrętem spojrzał na Czu Pa-tsie.
— Ty nędzna kreaturo! — krzyknął tak głośno, że Czu aż
odskoczył na bok. — Jesteśmy
przecież
mnichami. Czyż
godzi się
nam myśleć
o bogactwach i zaszczytach? Czyż
możemy
zaprzątać
naszą
uwagę
urodą
niewiast? Jakże tak można?
— Oj, biedni wy, biedni — powiedziała uśmiechając się
niewiasta. — I jakąż
korzyść
macie z pozostawania w mniszym stanie?
— A jakąż
korzyść
masz ty, dobra kobieto, pozostającw świeckim stanie? — pytaniem
na pytanie odpowiedział Tripitaka.
— Zechciej usiąść, starcze — zaprosiła kobieta — i posłuchaj, jakie korzyści daje stan
świecki:
Wiosnąświeży jedwab na szatę
przykroisz,
Latem zmienisz na inną, powiewną
w lotosy zielone,
Jesienią
suknię
wonią
róż
przesiąkniętą
winem skropisz,
Zimą
w ogrzanym domu rumieniec ci zakwitnie na twarzy upojonej.
W każdej z czterech pór roku innego szczęścia zażyjesz,
Osiem okresów wypełnią
napitki i potrawy wyszukane,
Miękka pościel, blask świec, cudowne sny sprowadzą,
Z pewnością
to lepsze, niż
dla Buddy wlec nogi w nieznane.
— Dobra kobieto — przerwał jej w końcu Tripitaka. — Wymienione przez ciebie zalety
stanu świeckiego, radość
i szczęście, zaszczyty i bogactwa, stroje, jadło, gromada synów i
córek z pewnością
mogą
się
podobać. Jestem jednakże przekonany, że nie wiesz, co daje największe
zadowolenie ludziom takim jak ja, którzy obrali stan mniszy. Jeśli chcesz, to posłuchaj.
Oto wiersz o zaletach stanu mniszego:
Stan mniszy wymaga woli nieprzeciętnej,
Trzeba porzucić
dom umiłowany i rodzinę,
Świat zewnętrzny nie może zaprzątać
umysłu i ducha,
We współdziałaniu sił trzeba dostrzegać
rzeczy praprzyczynę.
Gdy poznanie osiągniesz, przekroczysz bramy raju złociste,
Poczujesz się, jakbyś
po latach wrócił w rodzinne strony,
Jeśli zaś
ponad to przedłożysz świecką
strawę
w krwi skąpaną,
Staniesz się
z wiekiem jak worek cuchnący, przez wszystkich porzucony.
Usłyszawszy te słowa, kobieta zakipiała gniewem.
— Ach, ty bezwstydny mnichu! Nawet poprawnie zachować
się
nie potrafisz. Gdybyś
nie przybył z tak dalekiej krainy na Wschodzie, od razu bym cię
stąd przepędziła. Ze szczerego
serca i dobrych chęci zaproponowałam wam, żebyście zostali panami tego domu, a ty za
moją
dobroć
zaczynasz mnie obrażać. Skoro sam się
ostrzygłeś
i zostałeś
mnichem, dałeś
obietnicę, złożyłeśśluby i postanowiłeś
nigdy nie wracać
do stanu świeckiego, niech i tak
będzie. Ale może któryś
z twoich uczniów zgodziłby się
u nas pozostać? Dlaczego jesteś
dla
nich taki surowy?
Pragnąc jakoś
uspokoić
panią
domu, Tripitaka zwrócił się
do jednego ze swe uczniów:
— No cóż, Sun Wu-k'ung, może chcesz tutaj pozostać?
— Nie — odpowiedział król małp — nigdy nie interesowały mnie tego rodzaju sprawy.
Niech Czu Pa-tsie się
tutaj zatrzyma.
— Czego się
ze mnie śmiejecie? — rozzłościł się
Czu Pa-tsie. — Porozmawiajmy o
tym poważniej.
— Skoro obydwaj odmawiacie — rzekł Tripitaka — no to zostawimy tutaj Piaskowego
Mnicha, Sza-senga.
— Jak możesz tak mówić, mistrzu! — oburzył się
Sza-seng. — Przecież
sama bodhisattwa
Kuan-in skierowała mnie na drogę
prawdy. Ogoliłem głowę
i niecierpliwie oczekiwałem
twojego nadejścia. Gdy łaskawie przyjąłeś
mnie jako swojego ucznia, słuchałem cierpliwie
twoich nauk i wskazań. Nawet jeszcze dwa miesiące nie minęły, jak z wami wędruję, i jeszcze
nie uczyniłem połowy tego, co mi przykazano, żebym odkupił swoje winy. Jakże mógłbym
się
odważyć
myśleć
o bogactwie i uciechach? Za nic w świecie nie dopuszczę
się
czegoś
takiego bezwstydnego. Już
lepiej niechaj zginę
po drodze, a pójdę
z wami dalej do Indii.
W tym momencie pani domu szybko odwróciła się, weszła do sąsiedniej komnaty i z
trzaskiem zamknęła za sobą
drzwi. Mistrz pozostał sam ze swoimi uczniami. Nikt już
więcej
nie częstował ich herbatą
i nie zapraszał do jedzenia. Ale chyba najbardziej ze wszystkich
martwił się
tym Czu Pa-tsie.
— Przez swoje nieopatrzne uwagi wszystko popsuliście, mistrzu — zaczął narzekać.—
Powinieneś
przynajmniej, mistrzu, stwarzać
takie wrażenie, że się
zgadzasz. A wtedy by nas
poczęstowano, przyjęto jak należy i całkiem nieźle byśmy spędzili dzisiejszy wieczór. A później
już
moglibyśmy uczynić
tak, jak by to nam najlepiej odpowiadało. Teraz nie ma innego
wyjścia i musimy spędzić
noc przy zimnym piecu. Czy tak się
godzi?
— Drogi bracie — powiedział Sza-seng. — A może mimo wszystko zatrzymasz się
tutaj na stałe i zostaniesz zięciem tej kobiety?
— Daj spokój, bracie — odparł Czu Pa-tsie — przestań
się
ze mnie wyśmiewać. Lepiej
zastanówmy się, co powinniśmy uczynić.
— Cóż
tutaj się
zastanawiać
— wtrącił Sun Wu-k'ung. — Jeśli ty się
zgadzasz tutaj
zostać, to poproś
mistrza, żeby został twoim swatem. Niech on powie właścicielce domu, że
pragniesz zostać
jej mężem. Tyle tu wszelakiego bogactwa. Z pewnością
przyodzieją
cię
jak
należy i wyprawią
wspaniałą
ucztę
weselną. Imy coś
niecoś
na tym skorzystamy, a ty wrócisz
do świata świeckiego. No i wszystko pod każdym względem będzie wspaniałe.
— Tak, wszystko to niby bardzo ładnie wygląda — zaczął niezdecydowanie Czu Pa-tsie
— ale co z tego później wyniknie? Raz porzucam życie świeckie, to znów do niego powracam.
To się
rozwodzę, to się
znów żenię.
— Jak to, drogi bracie? Czy to znaczy, że jesteś
jużżonaty? Masz żonę? — ze zdziwieniem
zapytał Sza-seng.
— To ty o tym nie wiesz? — zdziwił się
Sun Wu-k'ung. — Przecież
on był w Tybecie
zięciem czcigodnego Kao z wioski rodu Kao, a później na drogę
prawdy skierowała go bodhisattwa
Kuan-in. Następnie ja go pokonałem i nie pozostało mu nic innego do zrobienia jak
ogolić
głowę
i zostać
mnichem. Porzucił żonę
i zgodził się
towarzyszyć
naszemu mistrzowi w
pielgrzymce na Zachód.
— No, teraz już
rozumiem. Ponieważ
tak dawno rozstał się
ze swojążoną, to mu do
głowy przychodzą
takie bezwstydne myśli. Właśnie dlatego tak się
zarumienił, gdy usłyszał
propozycję
pani domu.
— Ach, ty głupcze! — zwrócił się
Sun Wu-k'ung do Czu Pa-tsie. — Idź
i zostań
zięciem albo mężem tej niewiasty. Ale przedtem pokłoń
mi się
jak należy i to nie jeden raz. A
później rób, jak chcesz. Nie będę
ci stawał na drodze.
— I po co te głupstwa opowiadasz? — zaperzył się
Czu Pa-tsie. — Każdy z was na pewno
by tu chętnie pozostał. A udajecie tylko takie niewiniątka. I tylko ze mnie sobie dworujecie.
Przecież
nie bez kozery się
powiada: „Każdy mnich to nienasycony lubieżnik”. Kto
powie, że tak nie jest? A wy staracie się
zrobić
z siebie nie wiadomo co. Należysądzić, że
dzisiaj się
herbaty już
nie doczekamy, a zaczyna być
trochę
chłodno. No, trudno się
mówi. Tę
noc jakoś
przetrzymamy. Ale gorzej jest z koniem. Jutro rano znów będzie musiał na swym
grzbiecie nieść
jeźdźca. Jeśli go nie nakarmimy, bardziej się
będzie nadawał na to, żeby z
niego ściągnąć
skórę. Więc posiedźcie tutaj, a ja pójdę
nakarmić
konia.
Głupek Czu Pa-tsie ze złością
odwiązał wodze i wyprowadził konia na zewnątrz
— Sza-seng — odezwał się
Sun Wu-k'ung — posiedź
trochę
z mistrzem, a ja pójdę
zobaczyć, dokąd on poszedł z tym koniem.
— Idź, idź
— rzekł Tripitaka. — Tylko uważaj, nie wyśmiewaj się
z niego.
— Dobrze, dobrze.
Wyszedłszy z domu Wielki Mędrzec otrząsnął się, przemienił w czerwoną
ważkę
i wyleciał
za bramę. Dogoniwszy Czu Pa-tsie zobaczył, że ten wcale nie zamierza szukać
dobrego
pastwiska. Poganiając konia Czu Pa-tsie obszedł domostwo i zbliżył się
do tylnego wejścia.
Tutaj pani domu z córkami zachwycała się
kwitnącymi wspaniale orchideami. Gdy pojawił
się
Czu Pa-tsie, dziewczęta pośpiesznie skryły się
w domu.
— Gdzież
to żeście przyszli, czcigodny mnichu? — zapytała pani domu.
Głupek wypuścił z rąk lejce i kłaniając się
kobiecie, powiedział:
— No tak, po prostu wyszedłem, żeby popasać
konia.
— Jakiż
to nierozsądny człowiek z tego waszego mistrza — powiedziała kobieta. —
Przecież
o wiele lepiej pozostać
u mnie w domu, niż
jako wędrowny mnich przedzierać
się
przez dzikie ostępy na zachód.
— Wiecie, dobrodziejko? Oni idą
tam na polecenie samego cesarza T'angów i nie mają
odwagi sprzeciwiać
się
jego woli. Dopiero co przed chwilą
wyśmiewali się
ze mnie. Znalazłem
się
w ciężkim położeniu i nawet zacząłem się
wahać, co zrobić. Boję
się
tylko, czy ze
swoim długim pyskiem i wielkimi uszami spodobam się.
— Twój wygląd wcale nie jest szpetny — odpowiedziała kobieta. — U nas akurat się
tak składa, że nie ma pana domu, a bardzo jest nam potrzebny. Nie wiem tylko, czy spodobasz
się
moim córkom.
— Powiedzcie swoim córom, żeby nie zwracały uwagi na mój wygląd zewnętrzny —
poprosił Czu Pa-tsie. — Nadmierne przyglądanie się
na nic się
tutaj nie zda. Weźcie na przy
kład tego naszego mistrza. Jest on rzeczywiście urodziwy. Ale po co to komu? Na co się
to
komu przyda? A ja, chociaż
taki brzydal, nawet wiersze o mnie układano.
— A o czym w tych wierszach się
mówi? — zapytała kobieta.
— No to proszę, posłuchajcie, dobra pani — zaproponował Czu Pa-tsie. — Chociaż
jestem szpetny, ale posiadam zalet wiele. Na przykład tysiąc mórg ziemi potrafię
zaorać
bez
pomocy wołu. Przejadę
tylko po ziemi swoimi grabiami, posypię
ziarnem, a gdy nadejdzie
pora, wszystko wzejdzie, jak się
patrzy. Gdy nie ma deszczu, potrafię
go sprowadzić. Gdy
wiatru nie ma, krzyknę
i wiatr zadmie z całej siły. Gdy chata jest niska, mizerna, potrafię
zbudować
dom wielki. Gdy podłoga nie zamieciona, ja ją
sprzątnę
w mig, gdy kanał nie przekopany,
ja go przekopię
jak trzeba. Wszystkie roboty, które gospodarz powinien w obejściu
wykonać, potrafię
wykonać
i dach naprawić, i studnię
wykopać.
— Skoro tyle rzeczy potrafisz koło domu zrobić
— rzekła kobieta — w takim razie
wracaj do swojego mistrza i porozmawiaj z nim. Jeżeli cię
puści, to proszę
bardzo, pozostań
z
nami.
— Nie ma co z nim rozmawiać
— odparł Czu Pa-tsie. — Przecież
nie jest moim, ojcem
ani matką. Wszystko, co robię, zależy tylko ode mnie.
— No, dosyć, dosyć
już
— rzekła kobieta. — Poczekaj chwilę. Pójdę
porozmawiać
z
córkami.
Z tymi słowami weszła do domu i zatrzasnęła za sobą
drzwi. A Czu Pa-tsie, który nawet
nie zamierzał paść
konia, odprowadził go z powrotem na główny dziedziniec. Nawet nie
podejrzewał, że Sun Wu-k'ung wszystko widział i słyszał. A król małp w tym czasie przyfrunął
z powrotem, przyjął swój pierwotny wygląd i stanąwszy przed Tripitaką
rzekł:
— Mistrzu, a jednak Czu Pa-tsie poprowadził bonia.
— Gdyby go nie prowadził za uzdę, koń
z łatwością
mógłby mu uciec — odpowiedział
Tripitaka.
Sun Wu-k'ung wybuchnął śmiechem i opowiedział ze szczegółami rozmowę
właścicielki
domu z Czu Pa-tsie. Tripitaka nie mógł z początku w to wszystko uwierzyć. Po pewnym
czasie zobaczyli jednak, jak głupek przyprowadził konia i uwiązał go na starym miejscu.
— No jak, popasłeś
konia? — zapytał mistrz.
— Cóż, nie ma tutaj takiej dobrej trawy — odpowiedział.
— Miejsca, gdzie koń
mógłby się
dobrze trawy najeść, nie znalazłeś, ale za to znalazłeś
miejsce, gdzie można go było poprowadzić.
Usłyszawszy te słowa, Czu Pa-tsie zrozumiał, że jego tajemnica została odkryta, i opuściwszy
głowę, milczał. Po chwili zaskrzypiały drzwi i pojawiły się
w nich dwie pary czerwonych
lampionów, kadzielnica niesiona przez młode dziewczęta, a na końcu weszła pani domu.
Wyglądała wspaniale.
Ozdoby na niej szumiały tajemniczo. Razem z nią
pojawiły się
wszystkie trzy córki,
Czen-czen, Aj-aj, i Lien-lien. Kazała córkom pozdrowić
pielgrzymów. Ustawiły się
w szeregu
i z szacunkiem się
im pokłoniły. Każda z nich była skończoną
pięknością.
Na ich widok Tripitaka złożył dłonie jak do modlitwy i spuścił głowę. Wielki Mędrzec
Sun Wu-k'ung jak gdyby w ogóle nie zwracał na nie uwagi, a Sza-seng po prostu odwrócił się
do nich plecami. Ale spójrzcie tylko na to, co się
działo z Czu Pa-tsie. Nie mógł oderwać
oczu
od tych piękności. Targały nim namiętności, a do głowy cisnęły się
różne nieprzyzwoite
myśli. Z wrażenia, ledwie wydobywając z siebie głos,, powiedział szeptem:
— Rzeczywiście, jak gdyby niebiańskie dziewice zstąpiły z nieba. Czcigodna pani,
zechciej jednak wyprowadzić
stąd swoje córki. — Dziewczęta wówczas skryły się
za parawanem,
pozostawiając w sali tylko dwa jedwabne lampiony.
— Czcigodni mężowie — odezwała się
wówczas pani domu. — Może któryś
z was już
się
zdecydował, żeby jedną
z moich córek wziąć
sobie za żonę
i tu pozostać
na stałe?
— Już
się
naradziliśmy — odpowiedział Sza-seng. —-Przyjmij jako zięcia tego, który
nosi nazwisko Czu.
— Bracie, przestań
mi dokuczać! Wszyscy się
na mnie uwzięli.
— Nikt się
na ciebie nie uwziął — wtrącił Sun Wu-k'ung. — Przecież
ty sam już
na
dziedzińcu za domem wszystko dokładnie obgadałeś. Nawet nazwałeś
panią
domu „mamą”.
Jakże możesz jeszcze mówić, że ktokolwiek się
na ciebie uwziął? Mistrz wystąpi jako twój
ojciec, pani domu jako twoja matka, ja, stary Sun, będęświadkiem, a Sza-seng odegra rolę
swata. Nie potrzeba nawet zaglądać
do kalendarza. Niebo na pewno wyznaczyło w swojej
łaskawości dzień
dzisiejszy szczęśliwym dniem. Podejdź, pokłoń
się
mistrzowi i możesz
pozostać
tutaj jako zięć
tej pani.
— Nie, nie, nic z tego nie będzie. Nie da rady — wzbraniał się
Czu Pa-tsie. — Jakże
mógłbym się
dać
złapać
na taki podstęp?
— No i co, głuptasie? Nie musisz niczego przed nami ukrywać. Przecież
sam słyszałem,
ile to razy mówiłeś
„mamo” do pani domu. A teraz powiadasz, że nic z tego nie wyjdzie?
Szybko się
zgadzaj i zaprowadź
nas, żebyśmy się
trochę
napili weselnego wina. Tak będzie
najlepiej.
To rzekłszy Sun Wu-k'ung schwycił jedną
ręką
Czu Pa-tsie, a drugą
panią
domu i
powiedział:
— Droga mamusiu, zaprowadź
swojego zięcia do domu.
Nagle Głupkowi jak gdyby się
poplątały nogi i nie wiedział, w którą
stronę
ma iść.
Kobieta wezwała służbę
i wydała polecenia:
— Rozstawcie stoły i krzesła i nakryjcie do wieczerzy. Zadbajcie, żeby tej trójce moich
krewnych niczego nie zabrakło. A ja tymczasem powiodę
mojego przyszłego zięcia do części
mieszkalnej naszego domostwa.
Następnie kazała kucharzowi przygotować
ucztę
weselną, gdyż
następnego dnia rano
zamierzała urządzić
zwyczajowe spotkanie krewnych. Usługujący chłopcy szybko wykonali
polecenia pani domu. Trzech pielgrzymów spożyło postną
strawę
i szybko rozwinąwszy
swoje posłania legło w przestronnej komnacie do snu. Tymczasem Czu Pa-tsie podążając za
teściową
wszedł do środka wielkiego domu, minął niezliczoną
ilość
komnat i korytarzy, co
chwila się
potykając, zawadzając to głową, to jednym, to drugim bokiem o wystające występy
muru.
— Mamo, nie śpiesz się
tak — zawołał za panią
domu — nie znam tych przejść. Trochę
wolniej mnie prowadź.
— To wszystko na razie są
składy, składziki, spichrze, spiżarnie. Nawet jeszcze nie
dotarliśmy do kuchni — powiedziała kobieta.
— Ależ
to olbrzymi dom! — zawołał ze zdumieniem Czu Pa-tsie i dalej biegł niezgrabnie
za panią
domu, uderzając to głową, to bokami o ściany korytarzy i przejść. Dopiero po
długiej wędrówce znaleźli się
w pomieszczeniach mieszkalnych.
— Mój drogi zięciu — powiedziała kobieta — twój mistrz i bracia powiedzieli, że dzisiaj
mamy szczęśliwy dzień
na zawarcie ślubu, i prosili, żebym cię
wprowadziła do domu.
Wszystko to stało się
tak szybko i nieoczekiwanie, że nawet nie zdążyłam zaprosić
wróżbity,
nie pokłoniliśmy się
przed ołtarzem przodków. Może byś
teraz złożył odpowiednie pokłony?
— Łaskawa pani ma całkowitą
rację
— powiedział Czu Pa-tsie. — Zechce pani usiąść,
a ja złożę
kilka pokłonów. Zgodnie ze zwyczajem powinienem złożyć
pokłony przed ołtarzem
przodków i przed tobą, pani, z podziękowaniem za przyjęcie do rodziny. Myślę
jednakże, że
prościej będzie złożyć
tylko jeden pokłon przed panią
zamiast dwóch.
— Niech i tak będzie. No, już
dobrze — roześmiała się
teściowa. — Proszę, jaki to
oszczędny zięć
mi się
przytrafił. Wobec tego usiądę, a ty składaj pokłony.
W komnacie, w której się
znajdowali, jasno było od blasku migoczących świec. Głupek
zaczął bić
przed teściową
pokłony. Gdy skończył, zapytał:
— A którą
z córek dacie mi za żonę?
— Na tym polega cała trudność
— powiedziała kobieta. — Chciałabym ci dać
najstarszą,
ale boję
się, że druga będzie miała żal do mnie. Jeśli drugą
wydam za ciebie za mąż, to
trzecia, najmłodsza, znów będzie się
na mnie krzywić. Gdy oddam ci za żonę
najmłodszą, to z
kolei najstarsza będzie miała do mnie żal. Dlatego nie mogę
się
ostatecznie zdecydować.
— Mamo — powiedział Czu Pa-tsie — boisz się
kłótni między córkami? To oddaj mi je
wszystkie za żony. Unikniemy w ten sposób kłótni i awantur, nikt wtedy nie naruszy reguł,
jakie powinny panować
w porządnym domu.
— Cóż
ty za głupstwa opowiadasz? Sam jeden chcesz siężenić
z trzema córkami? —
zawołała zdumiona kobieta.
— Popatrz tylko, czy nie ma w życiu takich przypadków? Czy rzeczywiście nie ma
takich, którzy mają
po trzy żony i cztery nałożnice? Nawet gdyby ich było więcej, twój zięć
też
byje z radością
przyjął. Już
od najmłodszych lat poznawałem zasady prowadzenia bitew
w zaciszu alkowy. Ręczę, że każdej z nich sprawię
wiele radości.
— Nie, tak dobrze nie będzie — powiedziała pani domu. — Zrobimy to inaczej. Mam
tutaj chustkę. Zawiążesz ją
sobie na głowie, tak żeby zakrywała oczy, i zdamy się
na los
niebios. Przykażę
córkom, żeby koło ciebie przechodziły, a ty wyciągniesz ręce i którą
z nich
schwycisz, ta zostanie twojążoną.
Głupek zgodził się
na taką
propozycję
i przewiązał sobie oczy chustką. Nawet wiersz o
tym ułożono:
Głupek nie wiedział, co się
naprawdę
dzieje,
Ostrza namiętności raniły jego ciało,
Dawniej wierzono w obrzędy przez Czou-kunga ustalone,
A teraz panu młodemu wystarczyło tylko kilka pokłonów.
Głupek stał pośrodku sali z zawiązanymi oczyma.
— Mamo, przywołaj teraz swoje córki — powiedział.
— Czen-czen, Aj-aj, Lien-lien! — zawołała teściowa. — Chodźcie tu wszystkie, żeby
wziąć
udział we wróżeniu. Na którą
padnie los, ta dostanie męża.
Po chwili dało się
słyszeć
pobrzękiwanie ozdób, wkoło unosił się
zapach piżma. Wydawało
się, że jakieś
niebianki zstąpiły na ziemię. Głupek wyciągnął przed siebie ręce i próbował
którąś
z dziewcząt pochwycić. Rzucał się
to w jedną
stronę, to w drugą. Z lewej trafiał w
próżnię, z prawej dłonie jego napotykały powietrze. To zbliżały się, to oddalały. Nawet
trudno było odgadnąć, ile dziewcząt w pobliżu niego się
przesuwało. Chciał ze wszystkich sił
bodaj jedną
z nich pochwycić. Zrobił kilka kroków w jedną
stronę, ale objął ramionami tylko
słup podpierający sufit. Ruszył w przeciwnym kierunku, lecz natknął się
na ścianę.Aż
mu się
w głowie zakręciło i nie mógł ustać
prosto na miejscu, ciągle się
o coś
potykał. Gdy tylko
podbiegł do przodu, głową
uderzył o krawędź
drzwi sąsiedniej komnaty, gdy się
odwrócił i
zrobił kilka kroków do tyłu, natrafił na twardy mur. W końcu od tych zderzeń
twarz mu napuchła,
a na głowie pojawiły się
guzy i siniaki. Usiadł w końcu na podłodze i z trudem chwyta-
jąc powietrze powiedział:
— Ależ
twoje córki są
zwinne. Żadnej nie udało mi się
schwytać. I co teraz? Co teraz
mam robić?
Kobieta zdjęła mu z głowy chustkę, którą
miał przewiązane oczy.
— Nie, mój drogi. Moje córki wcale nie są
takie zwinne. Tylko po prostu ustępowały
sobie nawzajem. I żadna nie chciała, żebyś
ją
wybrał.
— W takim razie, droga mamo — powiedział Czu Pa-tsie — skoro one nie chcą
mnie
za męża, ty zostań
mojążoną.
— Drogi zięciu — powiedziała śmiejąc się
kobieta. — Jesteś
taki niewybredny, że nawet
z teściową
byś
się
ożenił? Powiem ci coś. Każdą
z moich córek natura obdarzyła niezwy
kłymi zdolnościami. Ostatnio każda z nich uszyła koszulę
i własnoręcznie ją
wyhaftowała
perłami. Jeżeli któraś
z tych koszul przypadnie ci szczególnie do gustu, załóż
ją
na siebie, a ta
z moich córek, która ją
uszyła, zostanie twojążoną.
— Świetnie, wspaniale — wołał Czu Pa-tsie — to cudowny pomysł! Każ
zaraz przynieść
wszystkie trzy koszule, abym mógł się
im przyjrzeć. A gdybym wszystkie trzy założył?
Wówczas wszystkie dziewczyny byłyby moimi żonami.
Kobieta weszła do sąsiedniej komnaty i wyniosła z niej tylko jedną
koszulę, którą
wręczyła
Czu Pa-tsie. Głupiec ściągnął z siebie czarny mniszy kaftan i włożył haftowaną
perłami
koszulę. Nie zdążył jeszcze przewiązać
się
w pasie, gdy runął jak długi na podłogę. Okazało
się, że był mocno związany kilkoma sznurami, które wpijały się
w jego ciało sprawiając
niemiłosierny ból. A kobieta i jej córki gdzieś
nagle zniknęły.
W tym czasie Tripitaka, Sun Wu-k'ung i Sza-seng przebudzili się
jak gdyby z krótkiej
drzemki. Nawet nie spostrzegli, jak na wschodzie niebo zaczęło szarzeć. Ale gdy unieśli głowy
i rozejrzeli się
wokoło, stwierdzili, że wysoki dom i obszerne komnaty gdzieś
nagle zniknęły.
Dokoła nie było też
rzeźbionych kolumn ani pokrytych malowidłami pował. Okazało
się, że przez ten cały czas spali w zagajniku pośród sosen i cedrów. Zaniepokojony mistrz
Tripitaka przywołał do siebie Wędrowca Sun Wu-k'unga.
— Starszy bracie, starszy bracie, już
dość
spania! — zawołał Sza-seng. — Znów się
natknęliśmy na jakiś
diabelski stwór.
Wielki Mędrzec Sun dobrze wiedział, co się
wydarzyło, i lekko się
uśmiechając zapytał:
— Dlaczego tak uważasz?
— Spójrz tylko, gdzie żeśmy spali — rzekł mistrz.
— W tym sosnowym gaju odpoczywało się
całkiem nieźle — orzekł Wędrowiec. —
Ale ciekaw jestem, gdzie odbywa swoją
karę
Głupek.
— O jakiej karze mówisz? — zapytał mistrz.
— Niewiasty, które wczoraj tutaj spotkaliśmy — wyjaśnił Sun Wu-k'ung — to bodhisattwy,
co prawda, nie wiem dokładnie które. Gdy pojawiły się
tu przed nami, przybrały wygląd
ludzki, a po północy na pewno znów zniknęły. Tylko biedny Czu Pa-tsie poniósł karę.
Tripitaka, usłyszawszy te słowa, złożył dłonie jak do modlitwy i pochylił głowę. W tym
momencie zauważyli, że na gałązce starego cedru za nimi powiewa jakiś
biały skrawek papieru.
Sza-seng podbiegł do drzewa, zdjął kartkę
i podał Tripitace do przeczytania. Na kartce
ktoś
napisał osiem linijek wiersza:
Stara matka z góry Li nie myśli o świecie ziemskim,
Bodhisattwa z Nanhaju zeszła z gór między ludzi,
P'u-sien i Wen-czu przyszły do niej w gości,
Ich cudowna uroda uczucia i namiętności budzi.
Czcigodni mnisi zachowali wierność
prawdzie
I do życia świeckiego wracać
nie mają
zamiaru.
Tylko Czu Pa-tsie marzył o powrocie między ludzi,
Nie zna on w jedzeniu ni piciu umiaru.
W czasie gdy Tripitaka ze swoimi uczniami zajęci byli odczytywaniem znalezionego
wiersza, z głębi lasu rozległo się
wołanie:
— Mistrzu drogi! Związano mnie i ginę. Ratujcie mnie! Już
więcej czegoś
takiego nie
zrobię!
— Sun Wu-k'ungu — zapytał Tripitaka — czy to nie nasz Czu Pa-tsie tak woła?
— Oczywiście, że to on — odparł Sza-seng.
— Nie zwracaj na niego uwagi, bracie — rzekł Sun Wu-k'ung. — Ruszajmy w dalszą
drogę.
— Ten nasz Głupek rzeczywiście jest uparciuchem, ale w gruncie rzeczy jest całkiem
poczciwy. A ponadto ma dużo siły i może nieść
nasze ciężary. Przypomnijcie sobie, jak to
kiedyś
litościwa bodhisattwa wyratowała go i przykazała udać
się
z nami w pielgrzymkę
po
święte księgi. Jestem przekonany, że już
nigdy więcej nie odważy się
czegoś
takiego zrobić.
Piaskowy Mnich zwinął posłania, wziął na ramiona nosidła, a Wielki Mędrzec Sun
odwiązał konia, przyprowadził go do mistrza i w końcu wszyscy ruszyli w głąb lasu na poszukiwanie
wzywającego pomocy Czu Pa-tsie.
Trójka pielgrzymów nie uszła daleko, gdy ujrzała Głupka przywiązanego grubymi
powrozami do drzewa. Wrzeszczał na cały głos, bo więzy zadawały mu straszliwy ból.
Wędrowiec śmiejąc się
pierwszy podbiegł do związanego Czu.
— No i co, kochany zięciu? — zawołał. — Tak późno, a ty jeszcze nie wstałeś, żeby
podziękować
rodzicom panny młodej? I do naszego mistrza nawet nie przyszedłeś
z radosną
nowiną? A jeszcze na dodatek się
tu mocujesz z tymi supłami i węzłami. Ależ… A gdzie twoja
teściowa? Gdzie ci siężona podziała? Któż
to kiedy widział takiego spętanego i oćwiczonego
zięcia?
Głupek ujrzawszy Sun Wu-k'unga pobladł ze wstydu. Zacisnąłzęby i nie chcąc dać
poznać
po sobie, jak bardzo cierpi, w milczeniu znosił ból.
Gdy go tylko dojrzał Sza-seng, nie mógł znieść
widoku cierpiącego brata, odłożył nosi-
dła i podbiegł, żeby oswobodzić
Czu Pa-tsie z więzów.
Uwolniony Czu Pa-tsie upadł przed swymi wybawcami na kolana i zaczął bić
pokłony.
Ze wstydu nie wiedział, co ze sobą
zrobić.
O tym wydarzeniu ułożono nawet pieśń
do melodii „Księżyc nad Zachodnią
Rzeką”:
Niewieścia uroda jest jako miecz raniący ciało,
Kto jej pożąda, niechybnie zginie marnie,
Cudowny wdzięk i urok szesnastolatki,
Każdego jak w sieć
nocnego potwora zagarnie.
Jedna tylko zasada ratuje przed zgubą:
Nie dbaj o bogactwo, niech cię
nie martwi bieda,
Zachowaj czystość
cnót i swojej natury,
Strzeż
się, byś
zmysłom ponieść
się
nie dał.
Czu Pa-tsie zgniótł w dłoni garść
wonnych ziół i zapaliwszy je bił pokłony niebu,
wyrażając w ten sposób wdzięczność
za ocalenie.
— Czy rozpoznałeś, które to były bodhisattwy? — zapytał Wędrowiec.
— W głowie mi się
zakręciło, przed oczyma zaczęły latać
jakieś
ogniki i w końcu zwaliłem
się
z nóg bez czucia — odparł Czu Pa-tsie. — Jakże mogłem kogokolwiek w takim
stanie rozpoznać?
Wówczas Wędrowiec podsunął mu przed oczy znalezioną
kartkę
z wierszem, który
wszystko wyjaśniał.
Gdy Czu Pa-tsie przeczytał wiersz, omalże nie spalił się
ze wstydu.
— No i cóż, bracie — rzekł śmiejąc się
Sza-seng. — A to ci się
udało! Miałeś
chętkę
aż
cztery bodhisattwy wziąć
sobie za żony.
— Już
więcej mi o tym nie wspominaj, bracie — rzekł prawie ze łzami w oczach Czu
Pa-tsie. — To, co zrobiłem, jest niegodne człowieka. Już
nigdy więcej nie dopuszczę
się
takiego karygodnego czynu. Niech moje kości trzeszczą
z wysiłku, niech barki pod ciężarem
nosideł do krwi się
obetrą, a za mistrzem naszym szedł będę
po święte księgi aż
do Zachodniej
Krainy.
— Niech się
stanie, jak powiedziałeś
— rzekł Tripitaka.
I wszyscy zgodnie ruszyli w dalszą
drogę.
A jeżeli chcecie się
dowiedzieć, jakie ich w dalszej podróży przygody spotkały, czytajcie
następny rozdział.